Bajgle i makagigi

Tak wspominała Lublin Julia Hartwig. – Zgiełk, gwar, tłok. Z żydowskiej piekarni dolatuje zapach świeżego chleba i placków z cebulą, w dni szabasu w oknach zapalają się świece. Kochałam ulicę Lubartowską i targ na Świętoduskiej. Pamiętam sodówkę z sokiem malinowym i sprzedawców dywanów o egzotycznej urodzie – mówiła znakomita poetka.

– Najwspanialszą rzeczą na świecie w dzieciństwie były bajgle. To były takie obwarzanki, których smaku się nie zapomni. Parę lat przed wojną moim obowiązkiem była wędrówka w niedzielę rano na Wieniawę do piekarni. Ta piekarnia była żydowska i mieściła się jeszcze przy Al. Długosza. Chodziłam do piekarni po taką wspaniałą bułkę, którą jedliśmy na śniadanie w niedzielę. Ona była wyjmowana przez tego piekarza Żyda prosto z pieca i dlatego się szło w niedzielę, żeby była świeżutka. Żydzi jak wiadomo mają swoje święto w soboty, więc w niedzielę pracowali i piekli normalnie – czytamy we wspomnieniach Teresy Szmigielskiej na stronach Ośrodka Brama Grodzka – Teatr NN.

Żydzi wypiekali także słynne cebularze, sprzedawano je wprost z wiklinowych koszy, noszonych przez handlarzy na ramionach. – Na przykład te cebularze, co są w tej chwili, to ja zawsze mówię, że takich cebularzy to dla mnie to nie jest cebularz. Ja jadłem przed wojną cebularze, to cebularz był taki duży i on był tutaj podziurawiony w środku. Podziurawiony chyba nożem, posypany tą cebulą. Ale w tym miejscu, gdzie był podziurawiony, on w ogóle nie wyrastał i był cienki i chrupiący, a tylko obrzeże było wyrośnięte. Jak się takiego cebularza posmarowało masełkiem to pycha. A dzisiaj to jest taki „klajster”. To nie są cebularze. Nie wiem, dlaczego nie dziurawią, żeby ten cebularz był tak jak przed wojną, a tam takie były – wspominał Waldemar Greszta.

Chyba największym powodzeniem mieszkańców Lublina cieszył się bubelach. Była to babka gryczana pieczona w małych foremkach. Żydówki sprzedawały je gorące, posmarowane masłem. Podobnie jak gotowany groch z żeliwnego garnka, który długo trzymał ciepło. Wielkim przysmakiem były także kiszone jabłka.
W żydowskich sklepikach można było dostać orientalne słodycze, w tym makagigi. – To kwadraciki z maku, nie wiem czym to tylko sklejone było, takie twarde. Dopiero w ustach się rozpuszczało – wspomina Greszta.

W latach dwudziestych Lublin słynął także ze znakomitych sklepów wędliniarskich. – Życińskiego przy ul. Świętoduskiej, Suchodoła, Zduńskiego i Kaczyńskiego przy ul. Narutowicza, która do 1928 roku nazywała się Namiestnikowska – wymienia Marta Denys w książce „Lublin między wojnami”. Ciekawe, że w tamtych szalonych latach można było kupić znakomite sery żółte szwajcarskie i litewskie.

(Fotografia, archiwum Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN)